piątek, 19 grudnia 2008

Legendy bolkowskie - " O tym, co przed zamkiem było, o diabłach i Duchu Gór"

Od niepamiętnych czasów, wiosną, na podmokłych łąkach, które barwnym kobiercem kwiatów pokrywały ziemię i rozpościerały się po brzegi gęstego ongiś boru, wszystko budziło się do życia. Natura czyniła cuda, okrywając świat świeżą zielenią młodych traw i liści. Drogi, i tak słabe, zamieniały się wtedy w błotnistą maź. Nie był to więc najlepszy czas na wędrowanie i podróże. Toteż stary Michał, gospodarz zajazdu „Pod Krogulcem”, położonego tuż przy rozstajnych drogach, daleko za murami Bolkowa, nie oczekiwał żadnych gości. Na gościńcu było pusto. Tutaj przy zajeździe, trakt prowadzący z Czech rozdzielał się na dwie drogi. Jedna prowadziła stąd przez Strzegom do Wrocławia, druga- przez Świebodzice do Świdnicy i dalej do Wrocławia.
Michał, siedząc przed domem przy garncu miodu, przypatrywał się umocnieniom zamku górującego nad miastem. Ta solidna budowla zajmowała cały szczyt wzgórza, opasając go kamiennymi murami obronnymi.
Miasto też miało własne, również kamienne mury, połączone z zamkowymi. Wewnątrz nich był kościół okazały z plebanią i ratusz, dzielący rynek na dolny i górny. Z dala widać było domy mieszczan i rzemieślników oraz młyny nad Nysą Szaloną zbudowane. Widać było, że miasto jest dostatnie. W tej okolicy len rodził się znakomity, co tkaczom robotę dawał. Sława ich wyrobów niosła się nie tylko po śląskiej ziemi, lecz nawet i daleko do zamorskich krajów.
Zamek bolkowski, którego mury porządnie zbudowano, był zawsze ważnym elementem systemu obronnego Śląska. Roztaczał się z niego piękny widok na dolinę Nysy Szalonej i tonące w lekkim błękicie szczyty Karkonoszy. Przed którymi widać było zielone wzgórza i gęste lasy pełne zwierza i dziwów rozmaitych.
- Inaczej to wszystko dawniej wyglądało – mruknął stary Michał i zamyślił się dziwnie jakoś. Zaczął przypominać sobie, co o tej górze, na której stanął zamek, mówili jego przodkowie. On nie mógł tego pamiętać, bo nie było go jeszcze na świecie. Ale zapamiętał opowieści dziadków: - Nic ino omen boży! – zamruczał chmurny. Myśli te wydały mu się nazbyt nasiąknięte obrazami tamtych odległych czasów... Bo jak mówiono, zanim zamek zbudowano wiele lat wcześniej, wyniosłe wzgórze, górujące nad przełomem Nysy Szalonej, było świętym uroczyskiem. Tam zamieszkiwali bogowie i groźne demony. Tam okoliczni mieszkańcy postawili ołtarze i przynosili żertwę. To tam właśnie długo stała, pięknie wyciosana w drewnie, postać Peruna, groźnego boga pogody. Lecz jak Jezus i Matka Boska zajęli serca ludności tutejszej przestano tam chodzić. O miejscu tym zapomniano, a wręcz się go bano. Wówczas ogniste zjawy wzgórzem zawładnęły. Choć nie były złośliwe dla ludzi, a często nawet światłem swym im pomagały, nie lubiły jednak być niepokojone, lekceważone i wyśmiewane...
Michał westchnął i przez chwilę oderwał się od rozmyślań. Spojrzał na zamek. Powiódł wzrokiem po wzgórzu, lecz nim powrócił do rozmyślań, uczynił kilka znaków ręką, by odczynić uroki. Zaraz potem przeżegnał się z trwogą. Przypomniała mu się zasłyszana w dzieciństwie opowieść, jak to pewnego razu Spytko, jeden z mieszkańców pobliskiej wsi, wypiwszy kilka garnców miodu, zobaczywszy płonącą zjawę, zadrwił z niej i zawołał:
-Ognista zjawo, wyglądasz jak marna iskierka, jesteś licha, pokraczna i głupia, bo ognie marnujesz! Zgaśnij lepiej, zgiń i przepadnij!
Wtedy zjawa roziskrzyła się jeszcze bardziej, zaczęła buchać płomieniami ze złości i zdenerwowania. Sypała obficie iskrami na wszystkie strony i zaprzysięgła zemstę. Jeszcze tej nocy w obejściach gospodarczych owego człowieka, który śmiał ją obrazić, wybuchł nagle pożar. Ogień strawił całe gospodarstwo wraz z dobytkiem i inwentarzem. W płomieniach zginęły również Spytkowe dzieci, które nie zdążyły uciec z walącego się domu. Zjawy już nie chciały żyć obok ludzi i wyniosły się na dobre ze wzgórza. Ich miejsce zajęły diabły, które Duch Gór, wygnał właśnie z Karkonoszy, gdy chciały zatopić Kotlinę Jeleniogórską, wrzucając skały do Wielkiego Stawu. Schroniły się więc tutaj, a swoimi złośliwościami postrach czyniły w całej okolicy. Ludzie omijali więc wzgórze, a karawany kupieckie, które tu się zbliżały, z pośpiechem przejeżdżały przez dolinę. Diabły złośliwe bacznie pilnowały drogi. Najbardziej lubiły szkodzić kupcom. Płoszyły im konie i rzucały kamienie pod koła ciężkich wozów, wyładowanych towarem.
Ludzie znosili to prześladowanie, bo lękali się nieczystych sił. W końcu postanowili coś zaradzić i o pomoc zwrócili się do księcia. Ten nie wierząc w duchy uznał, że nie diabły, ale rozbójnicy są winni i nakazał wybudować tu strażnicę. Miała ona chronić trakt przed niszczącymi napadami na kupców i okolicznych mieszkańców. Ale kiedy tylko przystąpiono do budowy, od razu zaczęły się kłopoty. Teraz dopiero diabły miały zabawę. Bo co tylko zbudowano, w niedługim czasie rozpadało się, a to pod silnym podmuchem wiatru, który nagle się zrywał, a to od trąby powietrznej, która roznosiła drewniane belki po całym wzgórzu. I tak się to działo. Co ludzie wznieśli, diabły natychmiast rozbierały... By złu zaradzić sprowadzono księdza i chciano poświęcić to miejsce. Diabły na widok księdza i święconej wody zbiegały na dół wzgórza, a gdy ksiądz odjeżdżał, wracały na swoje miejsce i z jeszcze większym impetem rozwalały wszystko co popadło.
Trwałoby to zapewne w nieskończoność, gdyby nie jeden z doradców księcia, który przypomniał sobie o Duchu Gór z Karkonoszy. On to bowiem jako diabelski współbrat, ale znacznie od innych szatanów silniejszy z górskiego królestwa ich wyrzucił. Postanowiono więc wezwać władcę Karkonoszy. Tyle tylko, że nie bardzo wiedziano jak... W górach wołano go głośno po imieniu. Ale stąd do gór było tak daleko. Kiedy diabły zaczęły znowu rozbierać ledwie wzniesione mury, postanowiono jednak wezwać na pomoc Ducha Gór. I tak się stało. Wszyscy zebrani, mieszczanie, murarze, kupcy, rzemieślnicy i chłopi zwrócili się w stronę Karkonoszy i z całych sił zawołali:
- Duchu Gór! Karkonoszu! Duchu Gór! Przybądź!
Nic się jednak nie działo. Wołanie ponawiano wielokrotnie i nic. Rozochociło to diabły, które na dobre zaczęły dokazywać, a ludzie stracili już wszelką nadzieję. Aż tu nagle dał się słyszeć huk i hałas straszliwy. Po chwili słychać było ciężkie stąpanie i w oddali pojawił się olbrzym brodaty, szeroki w barach niczym łańcuch górski. Trzymał w dłoni ogromną dębową maczugę.
- Duch Gór!!! – zakrzyknęli ludzie i zaczęli uciekać w różne strony.
- Duch Gór!!! - zakrzyknęły diabły i zaczęły kryć się w zaroślach na stokach wzgórza.
Ale nie zdołały się ukryć i nie uniknęły kary. Duch Gór obił ich drewnianą pałą, grzmiąc przeraźliwie:
- Tuście się zagnieździli!!! Tu uciekliście! Wy nicponie, wracajcie do piekła!!!
Słychać było uderzenia maczugą i przeraźliwe piski synów Lucyfera. Po chwili zapanowała cisza. Tylko gdzieś tam od stóp wzgórza dochodziły oddalające się jęki pobitych diabłów, które co sił w nogach uciekały we wszystkie strony świata. Nic im to nie pomagało, bowiem gdzie tylko się kryły, tam dopadał ich ogromny kij Ducha Gór. Tego
znieść już nie mogły i pierzchły czym prędzej, znajdując spokój i ukojenie w piekle.
Teraz już, na wzgórzu mogła stanąć drewniana wieża strażnicza. Jej załoga strzegła, by kupcy z południa mogli bezpiecznie docierać do Świdnicy. Okolica była już bezpieczna i spokojna choć od czasu do czasu diabły zachodziły w te okolice, ale ze strachu przed Duchem Gór ludzi nie niepokoiły. Lata minęły. Na zboczu wzgórza powstała osada handlowa, a wieżę przebudowano na kamienną i otoczono rozległym murem obronnym. I jeszcze raz siły nieczyste dały znać o sobie. Bo oto, gdy budowano wieżę murowaną, zamieniły jej okrągły zarys na kroplowy. Dziób tej kropli odwróciły w kierunku Karkonoszy, skąd przybył ich pogromca i wróg. Do dziś jeszcze, jeśli ktoś dobrze ucha nastawi, może usłyszeć na zamkowym wzgórzu ciche echa jęków diabelskich i głuchych uderzeń maczugi Ducha Gór o diabelskie suche i twarde karki.

opracował Henryk Szoka




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz